Ruszyliśmy odpocząć na Majorkę.
Czemu tam?
Jeszcze tam nie byliśmy, a szukając miejsca podróży na te wakacje, trafiliśmy bardzo tanie bilety lotnicze z Warszawy na Majorkę. W planach mieliśmy jeszcze mniej lub bardziej egzotyczne pomysły, ale ten wydawał się rozsądny, chociaż pojawiło się kilka niespodzianek.
Szukając hotelu na bookingu, trochę się oszukaliśmy, bo czasem cena pokazuje się z kwotą za jedną noc, a czasem za zaznaczony okres czasu. Myśleliśmy, że tutaj też trafiliśmy na niesamowitą okazję. Zabukowaliśmy lot, wybieramy hotel a tam jakieś 5 tysięcy za tydzień dla dwóch osób -what?! Chyba przyzwyczajony do hosteli w Peru, liczyłem, że znajdziemy coś za kilka stówek na tydzień – byle było gdzie się przespać, bo nie chcieliśmy całego wyjazdu leżakować nad basenem jak Janusz z Grażyną.
Nie było już odwrotu i zaczęliśmy szukać czegoś na naszą kieszeń i trafiliśmy hostel z dobrymi opiniami i śniadaniem w cenie za jedyne 2057 zł za dwie osoby, do tego bardzo blisko plaży. Była też opcja spania w klasztorze bez śniadanka, ale wśród gór północnej części Majorki.
Samochód był w takiej cenie, jak się spodziewaliśmy – 770 zł za tydzień wynajmu. Przy okazji mieliśmy wypożyczalnie bezpośrednio na lotnisku, więc jedno z nas mogło od razu po wylądowaniu odebrać kluczyki i załatwić temat samochodu. Podobno można taniej, ale ze względu na przylot ok 23:20 nic innego nie wchodziło w rachubę.
No to lecimy
Nie wiem jak można lot z Modlina, nazwać lotem z Warszawy – „Warszawa Modlin”, niech będzie. Podobno korzystając z tanich linii lotniczych niektóre miasta mają swoje lotnisko 100 km od stolicy. Nam dojazd z centrum zajął tylko 45 min, a nie 2 godziny, więc jest super. Tym bardziej, że większość tanich lotów na Majorkę odbywa się zwykle z Berlina. My z Modlina polecieliśmy za 550 zł za dwie osoby w środku sezonu – to się opłaca.
Polskie lotnisko, to widać
Nie jestem jakiś światowy, ale i tak czuję pod skórą, że to głównie w Polsce na lotniskach ludzie zachowują się jak dzicz. Wiadomo o której otworzy się bramka, miejsca są ustalone a i tak wszyscy pchają się jak na przystanku autobusowym – byle zająć miejsce. Najbardziej jest mi ich szkoda kiedy tak szybko pchają się na płytę lotniska w zimę, kiedy i tak trzeba odczekać, aż zaczną wpuszczać wszystkich po schodkach.
Mniejsza o nich. My spokojnie się odprawiliśmy i zrobiliśmy małe zakupy na bezcłowym, bo pomyliły mi się olejki do opalania i zabrałem 150 ml, a Agnieszka potrzebowała mały tonik. Później, według nowych standardów Ryanair-a, poszliśmy oddać bagaże do luku i zajęliśmy miejsca. Niestety mieliśmy od siebie kilka rzędów foteli, a obok nas trafiły się pary, które ciężko byłoby rozdzielić, więc musieliśmy przeżyć bez siebie i internetu te 3h lotu.
Ryanair
Z Warszawy wylecieliśmy trochę później niż było to zakładane, ale na lotnisku w Palmie byliśmy idealnie. Mając miejsce bliżej wyjścia do rękawa, ruszyłem od razu, żeby odebrać nasze auto z wypożyczalni, bo mieliśmy tylko 40 minut do zamknięcia. W tym czasie Agnieszka poszła odebrać nasze bagaże z taśmy. Plan idealny.
Do wypożyczalni zdążyłem, zanim jeszcze zrobiła się jakakolwiek kolejka. Nie było niestety Fiata 500, więc dostaliśmy klasę wyżej – Peugeota 308, który jeszcze pachniał nowością. Co ciekawe, robiąc rezerwację widniała informacja, że wypożyczalnia przyjmuje tylko karty kredytowe do zablokowania depozytu, na wypadek uszkodzenia auta. Specjalnie w tym celu załatwiłem sobie kartę kredytową ING, ale miałem jeszcze pod ręką wielowalutowy Revolut, który praktycznie jest prepaidem. Pracownik przyjął kartę i na niej zablokowano mi depozyt w wysokości ok. 90 euro, który później miał być zwrócony.
Dostaliśmy kluczyki i musieliśmy tylko wyjść z lotniska prosto na parking, który jest kilka metrów dalej i tam odebrać auto z wyznaczonego miejsca. Jeśli ktoś przylatuje wcześniej, to jest trochę tańszy wariant i do 20:00-21:00 są specjalne busiki z lotniska, którymi można dostać się do innych wypożyczalni.
Auto czekało na wyznaczonym miejscu, z pełnym bakiem i z takim musieliśmy je zwrócić. Mieliśmy też dwustrefową klimę, która umilała nam całą podróż. Jedynie nie mogliśmy poradzić sobie z wbudowaną nawigacją i musieliśmy korzystać z Map Google, które na szczęście radziły sobie świetnie przez większość wyjazdu. Trochę się tylko zdziwiłem tym, że głośniki w nowym aucie grają gorzej niż w mojej 20-letniej Borze. No cóż, „kiedyś wszystko było lepsze”.
Hostel
Hostel znaleźliśmy w rybackim miasteczku S’Illot, prawie przy samym oceanie na południu wyspy. Nie jest to typowo turystyczna miejscowość, więc ceny są znośne, jak na Majorkę. Nam hostel miał służyć głównie jako nocleg i tak też było. Wychodziliśmy o 9:00 i wracaliśmy przed północą. Jako miejsce na wypad z rodziną, raczej bym go nie polecał.
Do hostelu dotarliśmy ok. 1:00 w nocy, ale na szczęście recepcja była otwarta całodobowo, a pani, która nas obsługiwała zaproponowała trzy języki do wyboru, w których możemy się dogadać – wow. Nieźle, jak na jeden z najtańszych hosteli. Pani wszystko nam wyjaśniła, złamała RODO, kserując mój dowód osobisty i dała kluczyk do pokoju.
Cały obiekt wyglądał trochę jakby nasi rodzicie spędzali tam wakacje będąc w naszym wieku, a potem czas stanął w miejscu i nikt już nic nie zmieniał w wystroju tego hotelu. Na samym wejściu wita nas czerwony dywan i sztuczne kwiatki w doniczkach wypełnionych kamieniami i pustymi butelkami. Niby elegancko, ale bardziej jak obóz na koloniach.
Piętro niżej mieliśmy do dyspozycji basen, w którym ani razu nikogo nie spotkaliśmy i równie opuszczoną siłownię, w której wisiały zdjęcia właściciela – trochę straszne. Sprzęt wyglądał jakby ktoś wszedł na OLX w kategorię – oddam za darmo i przyniósł co się da. Nikt jeszcze nie zdążył zniszczyć tylko hantli i ławeczki.
Śniadanko
Teoretycznie byliśmy gośćmi hostelu, ale mogliśmy korzystać ze wszystkich atrakcji hotelu. Śniadania podawane były przy szwedzkim stole, gdzie można było zjeść tłuste jajka sadzone, jakieś kiełbaski, sklejone kawałki szynki, albo sera podawane w opakowaniach zbiorczych. Były też krzywo pokrojone warzywa i owoce. Twarde pieczywo trzeba było kroić tępym nożem, albo posiłkować się słodkimi bułkami. Kawie dałem szanse dwa razy, bo mieliśmy do wyboru dwa ekspresy, ale z każdego leciała jakaś kwaśna rozpuszczalna padaka. Mocha to była głównie woda. Trzeba było uważać, żeby dobrze zjeść i przypadkiem się nie otruć. 😉
Na szczęście nie musieliśmy się zbytnio przejmować jedzeniem w hotelu, bo resztę dnia i tak spędzaliśmy zwiedzając wyspę. Współczuliśmy tylko tym, co mieli tam all inclusive – bo wątpię, że obiady i kolacje były lepsze.
Ludzie na booking.com pisali, że da się zjeść, ale śniadania są monotonne i jest mało warzyw – mieli rację. Na szczęście przychodząc z rana, jeszcze można było wybrać jakieś mniej tłuste jajka, albo po prostu zalać sobie płatki na mleku, zjeść słodką bułkę czy owoce. Odkryliśmy też pyszne małe desery.
Pokoje
Tutaj wszystko było jak na zdjęciach, czyli bez szału, ale czysto. Dwa łózka połączone w jedno nie było szczytem marzeń, ale dało się spać i to bez klimatyzacji.
Trochę nas zaskoczył tylko jeden z gości, który z samego rana pukał po pokojach i pytał czy nie słyszeliśmy kogoś w nocy, bo zginął mu iPhone. Podobno ktoś wszedł na jego balkon, więc od razu sprawdziliśmy jak to wygląda u nas. Niestety nie było problemem przejść z jednego na drugi, a okna są zamykane na luźny łańcuszek. Na szczęście opracowałem patent, który chronił okna przed podniesieniem łańcuszka do góry i otwarciem drzwi. Potrzebny był do tego pilot od TV i dwa mydełka, których nie mieliśmy w planie używać.
Zakupy na Majorce – uwaga na SPAR
Niestety nie trafiliśmy przed wyjazdem na tak dobry wpis jak ten (żart) i nacięliśmy się na sklep sieci SPAR. To taki trochę Piotr i Paweł, albo Alma w ilościach jak Żabka – czyli prawie na każdym rogu. Jakby nie patrzeć na ceny, sklepy są całkiem spoko, bo znajdziemy tu wszystko – pamiątki, przekąski, olejek do opalania czy produkty spożywcze, a do tego są na każdym rogu. W naszej miejscowości, która liczy 2000 mieszkańców naliczyłem ich 3.
Zajarani sklepem kupiliśmy tam olejek do opalania, wodę (1,5 euro za 2 l) i krakersy za 2 euro, bo myśleliśmy, że takie są ceny na Majorce. Później okazało się, że w Lidlu wodę dostaniemy za 30 centów, a krakersy za 50 centów. Człowiek uczy się na błędach…
Dla porównania Sangria w „promocji” w Sparze kosztuje ok. 3 euro, a my innego wieczoru dostaliśmy taką samą za 1,5 euro i to jeszcze z lodówki, więc jest przebitka.
Taniej w Lidlu (albo Eroski)
Na szczęście na Majorce są jeszcze typowe dla nas Polaków dyskonty, jak Lidl czy hiszpański sklep Eroski, więc jeśli wybieracie się do apartamentów, w których macie dostęp do kuchni i lodówki, warto się tam zaopatrzyć, bo obiad na mieście może kosztować 10-20 euro dla jednej osoby, a za tyle można spokojnie zrobić małe zakupy.
Za kilka euro braliśmy napoje, przekąski i gotowe sałatki tak duże, że ciężko je zjeść na raz. Albo w cenie loda z budki, dostaliśmy całą zgrzewkę 4 albo 6 sztuk. 🙂
Dzień 1 – poznaj swoją okolicę
Pierwszego dnia, jeszcze w nocy, poszliśmy na deptak, gdzie w nocy można coś jeszcze zjeść na ciepło i napić się zimnego piwka. Za jakieś 13 euro dostaliśmy dwa średnie piwa, frytki z serem i burgera. To w sumie lepiej niż warszawskie Pawilony gdzie koszą za burgera 25 zł. Akurat S’illlot nie jest turystycznym miasteczkiem, więc ludzi nie było tak bardzo dużo, ale życie nocne jednak się tam toczy do jakieś 3.
Kamieni kupa – stare miasto
Rano poszliśmy obejrzeć chyba największą atrakcję miasteczka – górę kamieni. Podobno to jakieś ruiny dawnego miasteczka osadników, ale nie było widać, żeby ktoś się tym zachwycał. Niektórzy nawet parkowali tam swoje samochody.
Później poszliśmy się przejść nad morze, którego w nocy nie było widać i tam już czekały na nas knajpy z jedzeniem i mnóstwo sklepików z pamiątkami. Czyli cały szajs z Chin, który ma dopisek „Majorka”, ale pamiątka musi być, wiec na samym początku dorwałem kapelusz, co by mnie chronił przed słońcem.
Cuevas del Drach – Smocza jaskina
Z racji tego, że mieszkaliśmy niedaleko Porto Cristo i smoczej jaskini – musieliśmy się tam wybrać. Z tego co wyczytaliśmy jest to rejs łódką we wnętrzu jaskini, myślimy sobie – wow. Ku naszemu zdziwieniu, do jaskini schodziliśmy dość długo po schodach, a myśleliśmy, że po przejściu przez kontrolę biletową, wejdziemy od razu do łodzi – no trudno.
Uczucia mam mieszane, bo jaskinia wygląda ciekawie i największe wrażenie robi krystalicznie czysta woda w jej zakamarkach, nad którą zwisają setki stalaktytów. Jednak zastanawialiśmy się przez cały ten czas, gdzie są te łódki i czy mamy dobry bilet, albo czy to na pewno ta jaskinia.
Dopiero po przejściu kilkuset metrów w dół, trafiliśmy na coś w stylu podziemnej rzeki, gdzie miała czekać na nas super atrakcja, której nie można robić zdjęć ani kręcić filmów – przez co musieliśmy sporo czekać, zanim wszyscy usiądą i się uciszą, aby pokaz mógł się rozpocząć. Ja cichutkim Olympusem zrobiłem kilka zdjęć, ale na użytek własny i nie będę psuł niespodzianki. W internecie można znaleźć informację, że jest to koncert na łodzi i to by się zgadzało.
Tylko kiedy przyszło do płynięcia łodzią, musieliśmy odstać w kolejce jakieś 15 minut i kiedy, jarając się jak dziecko, zaczęliśmy płynąć, okazało się, że koniec trasy jest 5 minut dalej. Czego się nie spodziewałem… Liczyłem na 30-60 minut spływu krętymi jaskiniami jak w Indiana Jones, albo Tomb Rider, a trasa okazała się długości basenu. Trochę się rozczarowałem.
Porto Cristo
Jeszcze przed wejściem do jaskini zdążyliśmy odwiedzić pobliski klif z widokiem na Porto Cristo. Niestety przed naszym wejściem do jaskini zaczynały się już zbierać ciemne chmury, ale na szczęście nas wpuścili. Zastanawiałem się tylko czy jak będzie padać deszcz, to czy do jaskini nie leje się woda. Nie lała się.
Burza na Majorce?
Po wizycie w jaskini, wybraliśmy się jeszcze do Porto Cristo, a stamtąd mieliśmy ruszyć do miasteczka Santanyí. Niestety, jak już tam dojechaliśmy, rozpadało się na dobre, a w całym mieście były otwarte tylko dwie eleganckie restauracje, na które nie pozwalał nasz ubiór ani budżet, więc ruszyliśmy szukać jakiejś knajpy, bo pogoda nie zapowiadała się zmieniać w najbliższym czasie. Myślałem, że tutaj pogoda będzie albo ciepła, albo gorąca, a tu taka niespodzianka. Było i ciepło, ale i padało, na samym początku naszej przygody. Miałem nadzieję, aby kolejne dni nam sprzyjały.
PIZZERIA IL PEPERONE
Analizując pogodę i drogę do domu. Ruszyliśmy do Cala D’or, gdzie podobno najlepsza pizzeria to Il Peperone i faktycznie tak było. Trochę tylko zaskoczyła mnie łazienka, gdzie prysznic przerobiono na ubikację – odsuwasz prysznic, a tam tron.
Zwiedzając miasteczko załapaliśmy się na piękny zachód słońca, kiedy przez granatowe chmury przebijały się ostatnie promienie słońca. Ruszyliśmy do hostelu.
Dzień 2 – Sóller, Palma i Port de Sóller po torach
Tego dnia zaplanowaliśmy odwiedzić aż trzy z obowiązkowych miejsc na mapie Majorki. Soller, port w Soller i stolicę wyspy – Palmę.
Plan był prosty. Ruszyliśmy najpierw do Soller, gdzie najłatwiej było zostawić samochód i iść kupić bilety. Najpierw planowaliśmy wybrać się do Palmy, odwiedzić stolicę i słynną katedrę, ponieważ jedzie się tam ok. 40 minut, a ostatni pociąg jedzie o 18:00, więc podróż do portu zaplanowaliśmy na wieczór gdzie ostatni tramwaj jedzie o 21:00. Jeśli nie wiecie ile wam się zejdzie, to warto kupić sobie bilet COMBINATION za 32 euro od osoby, z którym można jeździć cały dzień (raz, w jednym kierunku, bo robią w nim dziurki). Warto przygotować sobie gotówkę, bo nie przyjmują w kasie płatności kartą.
Jeszcze przed odjazdem zdążyliśmy zwiedzić trochę miasta, bo zapomniałem z samochodu portfela, ale przez to trafiliśmy na świetną vegeknajpę, w której przygotowują świeże soki z warzyw i owoców – rewelacja!
Jak już mieliśmy portfel i gotówkę, okazało się, że nie można kupić biletów, bo nikogo nie ma w kasie. Na stacji doszło do jakiegoś wypadku i bileter zniknął z resztą obsługi. Na szczęście pociąg na nas poczekał i wszyscy zdążyli kupić bilet. Mogliśmy ruszać do Palmy.
Co ciekawe, łatwo pomylić pociąg z tramwajem, bo oba są drewniane i poruszają się na bardzo wąskich torach (jak na pociąg). Oczywiście tramwaj jest mniejszy i jeździ w dół – w kierunku portu, a pociąg z powrotem na wyspę. Trasa pociągu ma 27 km i wiedzie przez góry, w których znajduje się łącznie 13 tuneli! Niektóre z nich są tak długie, że można jechać w ciemności przez kilka minut. Jeden z nich był tak długi, że wiercono go z dwóch stron jednocześnie, co było wtedy przełomem na skalę światową. Niestety wyczyn ten w 1912 roku przyćmiła katastrofa Titanica. Cała trasa powstawała 8 lat, a najwięcej czasu zajęło właśnie, drążenie tuneli, dzięki czemu teraz mogliśmy jechać tą malowniczą trasą i podziwiać sady oliwne i cytrusowe, góry, a nawet widok na ocean, który kryje się zaraz za stolicą.
Stolica Majorki
Pociąg z Soller zatrzymuje się praktycznie w samym centrum Palmy, więc z tego miejsca wyruszyliśmy na przechadzkę w kierunku katedry. Szczerze powiedziawszy, to samo miasto jest ciekawsze od katedry, gdzie można zwiedzić tylko kilka pomieszczeń, w których jest trochę starych mebli i dywany na ścianach. Większe wrażenie chyba zrobiła na nas wielka panda, która chodziła na jednym z placów w centrum. 😉
Pociąg z Palmy do Soller
Z powrotem do Soller trafiliśmy idealnie, bo jadąc pociągiem mogliśmy podziwiać zachód słońca nad górami.
Po wyjściu z pociągu trafiliśmy na przesiadkę do Port de Soller. Musieliśmy tylko przejść kawałek dalej za główny rynek, gdzie odbywały się zabawy.
Port de Soller
Do portu trafiliśmy idealnie. Właśnie zaszło tam słońce i rozpoczęło się nocne życie. Przeszliśmy się deptakiem i odwiedziliśmy port pełen pięknych jachtów, na których niektórzy urządzali właśnie swoje prywatki. Zazdro.
Bar Blue w Port de Roller <3
Przed odjazdem chcieliśmy coś zjeść, ale ceny też były odjazdowe. Niestety północna część wyspy jest ładna, ale to swoje kosztuje. Na szczęście na samym początku portu mijaliśmy Bar Blue. Jak się okazało, to chyba najlepsze miejsce, żeby zjeść coś w porcie nie wydając 50 euro. Zamówiliśmy tam po piwku, quesadille i nachosy i zapłaciliśmy grosze. Przy okazji lokal prowadzi właściciel wraz żoną i nawet wpadł z nami chwilę pogadać. W lokalu czuć rodzinną atmosferę, bez nadąsanej obsługi. Najlepsze miejsce w jakim jedliśmy. 🙂
Tego dnia wróciliśmy rekordowo późno, bo w mieście była impreza na rynku i trochę artystycznych wystaw i stoisk. Na samym środku rynku zostawiliśmy też od siebie karteczkę, na dziwnej instalacji, która wyglądała jak choinka pokryta pajęczyną. Ciężko to opisać.
Dzień 3 – górskie miasteczka
Tego dnia w planie mieliśmy odwiedzić miasteczko Chopina (w sumie to spędził tam tylko rok, będąc chorym na gruźlicę, ale zawsze znane nazwisko przyciąga ludzi) Valldemossa oraz Deia, które podobnie jak Soller, znajdują się w północnej części wyspy i wiodą do nich górskie zawijasy, które pokonać musieliśmy naszym Peugeocikiem.
Tutaj nauczyłem się o co chodzi z parkowaniem na Majorce, więc już Wam wyjaśniam. Na ulicach można znaleźć dwie linie – niebieskie i żółte. Tych żółtych jest więcej i one wyznaczają krawężniki, przy których nie można parkować. Taki zakaz parkowania – jest linia – nie stajesz. Drugi kolor – niebieski – oznacza po prostu strefy płatnego parkowania, które są oznaczone znakami i opisane w jakich godzinach trzeba opłacić miejsce.
Targ w Valldemossa
Pierwsze na co trafiliśmy w Valldemossie to targ, na którym można kupić coś do jedzenia, a także podróbki znanych marek od czarnoskórych sprzedawców. Jest tam też sporo wyrobów ze skóry jak torby, plecaki i paski do spodni – co czuć z daleka. My skusiliśmy się na orzeszki w karmelu. Mniam!
Dalej już poszliśmy zwiedzać miasteczko z każdej strony. Trafiliśmy nawet do samego podnóża, skąd próbowaliśmy złapać stopa do centrum, bo byliśmy naprawdę daleko. Niestety nikt nas nie chciał zabrać.
Na koniec kawka i lecimy dalej, bo kończył nam się parking.
Deia
Kolejnym miastem, które chcieliśmy odwiedzić była Deia. Droga do miasteczka prowadzi przez góry, po stronie morza, więc trzeba być naprawdę ostrożnym. Później jest jeszcze trudniej, bo ciężko w takim mieście zaparkować, bo parkingi są małe, wąskie i płatne, więc przejechaliśmy miasto dwa razy, żeby gdzieś zostawić auto.
Deia jest spokojniejszym miastem niż Valldemossa. Nie ma tu tylu turystów, bo tutaj chyba nie było Chopina. Za to znajdziemy kilka kameralnych kawiarni i sklepiki z przetworami z lokalnych owoców czy też świeżo-wyciskane soki.
Warto odwiedzić zabytkowy cmentarz przy kościele, znajdują się tam dwie stare armaty, a z samego cmentarza rozpościera się piękny widok na miasto i morze.
Cala Agulla
Na sam koniec zostawiliśmy sobie plażę Agnieszki – co na hiszpański znaczy – Cala Agulla.
Dzień 4 – jedziemy się modlić
Tego dnia chcieliśmy pojechać w góry do sanktuarium Lluc, w którym nawet rozważaliśmy nocleg, zamiast w S’Illot. Nie ma tam widoku na morze, ale za to wokół jest piękny górski krajobraz, woleliśmy jednak coś ze śniadaniem. Może następnym razem zdecydowalibyśmy się na takie rozwiązanie i robili sobie jakieś proste śniadania samemu.
Droga z południa jest dość prosta, ale zaczyna się komplikować już kilka kilometrów przed sanktuarium. Jest tam mnóstwo wąskich zakrętów i zawijasów, co trochę podnosi adrenalinę.
Po drodze odwiedziliśmy tylko jedno miasteczko, żeby napić się kawy. Trochę takie opuszczone, bo nie spotkaliśmy tam za wielu ludzi, a w wegańskiej restauracji, która miała ciekawe menu, pracownicy zrobili sobie urlop w środku sezonu. Na szczęście mijaliśmy wcześniej otwartą kawiarnię, gdzie kelner na rozpoczęcie pracy strzelił sobie espresso z kieliszkiem wódki i zapalił papierosa. To jest klimat.
Sanktuarium Lluc
W sanktuarium trzeba parkować na strzeżonym parkingu i, jak się okazuje, bardziej opłaca się kupić bilet wstępu do sanktuarium, ogrodu i basenu niż na sam parking. Jeszcze taka ciekawostka – można tam zakupić bilet upoważniający do wejścia w kilka różnych miejsc na Majorce, w tym także bilet do katedry w Palmie.
Z naszą wejściówką mogliśmy obejrzeć film o sanktuarium, który montował jakiś fan horrorów, tylko nie wiedział jak go dokładnie zakończyć. Można było między innymi zobaczyć prawie całą drogę na górę z krzyżem, który widnieje nad sanktuarium. Mogliśmy też odwiedzić piękną kaplicę i ogród botaniczny (bez szału), ale najbardziej chcieliśmy skorzystać z basenu, który się tam znajdował. O wiele bardziej był zachęcający od tego pod naszym hotelem.
Ogród botaniczny i basen
Po basenie zjedliśmy obiad w restauracji na terenie Lluc i ruszyliśmy dalej w kierunku Portu Sa Calobra. Okazało się to trochę skomplikowane na tych krętych drogach przez wariującą nawigację w obu naszych telefonach. Przez co nadrobiliśmy prawie dwie godziny drogi aby się odnaleźć, ale za to trochę pozwiedzaliśmy.
Zanim się jeszcze zgubiliśmy dowiedziałem się, że znak z „fotoradarem” oznacza po prostu punkt widokowy i miejsce, w którym sporo osób zostawia swoje naklejki z wejściówki do sanktuarium.
Port de Sa Calobra
Niestety do portu dotarliśmy już kiedy zaszło słońce i zaczęło robić się trochę zimno i nie zdążyliśmy się poopalać. Poszliśmy więc jeszcze odwiedzić kanion Torrent de Pareis. Fajne miejsce, żeby sobie poleniuchować.
A w takim klimacie wracaliśmy do hostelu. 🙂
Dzień 5 – Formentor
Dobrze jest sprawdzić niektóre miejsca w internecie jeszcze przed wyjazdem. Najlepszym przykładem na to jest Cap De Formentor – czyli najbardziej wysunięty przylądek, gdzie znajduje się słynna latarnia, do której wiedzie kręta i niebezpieczna droga.
Do latarni można dostać się busem, ale rano ich nie ma, a wtedy widok jest najlepszy. I tutaj warto wstać bardzo wcześnie, ponieważ do godziny 10:00 nikt nie pilnuje wjazdu. Później można dostać za to mandat, więc trzeba wtedy zostawić auto na płatnym parkingu obok wjazdu lub w samym mieście. Nam udało się na styk wyjechać 9:58 kiedy już zastawiano wjazd i przestano wpuszczać samochody osobowe.
Już pierwszy punkt widokowy zrobił na nas wrażenie. Ogrom morza, widok na kręte drogi prowadzące do latarni i mocny wiatr. Do tego można tam spotkać wolno przechadzające się kozły.
Cap de Formentor
Dojazd do samej latarni podniósł nam trochę ciśnienie, ale było warto. Nie było tam wielu turystów, tylko niestety kawiarnia też nie była jeszcze otwarta, a zjeść obiad w takim miejscu to po prostu bajka.
Tutaj, jak ktoś lubi kozy, ma szansę się z nimi szybko zaprzyjaźnić, bo te są tak łase na przekąski, że same podchodzą do ludzi i nikogo się boją.
Playa de Formentor
Na sam koniec, kiedy wszyscy gnali do latarni, my mogliśmy rozkładać się na pięknej plaży i dryfować na słonej wodzie – uwielbiam to. Jeszcze nie było wielu ludzi, więc mieliśmy sporo miejsca do pływania.
Targ w Alcudii
Trochę googlując przed wyjazdem dowiedziałem się też, że jeśli chodzi o pamiątki to warto odwiedzić Alcudię we wtorek lub niedzielę, gdzie można zrobić spore zakupy, ale też sporo wydać. Jest tam dużo luksusowych butików, a na samym targu mnóstwo stoisk z podróbkami markowych ciuchów. LV, Gucci itp. za parę euro.
Warto też się za każdym razem targować, bo kupując kapelusz, łańcuszek i pokrojonego kokosa praktycznie za każdym razem zeszliśmy do 50% ceny początkowej. Warto też po prostu ustalić sobie swoją cenę, jaką można zapłacić, bo sprzedawcy sami potrafią zapytać „how much you want to pay?”
Poza tym samo stare miasto, przy którym odbywa się targ jest warte odwiedzenia i zapuszczenia się w wąskie uliczki.
W dzień targowy ciężko jest zaparkować przy samym miasteczku, ale odkryłem, że bez problemu można zostawić auto kawałek dalej przy cmentarzu i przejść się 5 minut.
Kolacja
Zmęczeni podróżą postanowiliśmy jeszcze odwiedzić wesołe miasteczko, które odkryliśmy dzień wcześniej. Przy okazji w jednym z lokalnych sklepików kupiliśmy kartonik zimnej Sangrii.
Dzień 6 – trzeba wracać
Ostatni dzień nie mieliśmy już dużo czasu, bo do 14:00 musieliśmy zdać samochód i o 16:00 już lecieć do Polski, więc postanowiliśmy jeszcze tylko odwiedzić Magaluf, który jest kawałek za Palmą. Piękne miasteczko i widoki, ale patrząc na ceny pokoi to bym się dwa razy zastanowił czy szukać tam pokoju czy apartamentu. Warto na pewno tam wpaść, choć na jeden dzień.
Żegnaj, Majorko
Niestety przyszedł czas pożegnać się z Majorką i przyszło parę wniosków. Z jednej strony zobaczyliśmy sporo, a jednak jest mały niedosyt i chyba taki prawie tydzień to za mało. Następnym razem, lecielibyśmy chyba na 2 tygodnie, aby na spokojnie wczuć się w klimat każdego miasteczka i miejsca, a przy okazji też bardziej się pobyczyć na plażach.
Gdybyśmy rezerwowali trochę wcześniej noclegi, to tutaj bym się pokusił o parę dni na południu i kilka na północy, albo nawet 4 różne i odwiedził każdą strony wyspy, bo każda jest trochę inna, a trzeba czasem przejechać ponad 100 km na drugą stronę.
Mimo wszystko było super. To nasz pierwszy taki wspólny wyjazd z Agnieszką i już powoli planujemy kolejne. Może tym razem trochę bliżej. 😉